Plany i ich realizacja

Wiadomo jak jest z planami ... coś planujesz, podejmujesz działania adekwatne, wszystko idzie jak trzeba i nagle bum, ręka w nocniku. Tak to właśnie zwykle bywa, ale tym razem o dziwo nie. Więc plan był na 10km w 50 minut, ale jednak okazało się, że lepiej by było wziąć się za 5km, bo to dystans krótszy tak kolan nie mordujący i jeszcze się naczytałem, że biegnie się to na bólu i cierpieniu bardziej niż dyszkę. No to w sam raz dla takiego masochisty jak ja. Plan nowy ustalam na 24:10 bo to taki równy wynik i regularnie trenować zaczynam od maja. Miesiąc, dwa trzy, a ja poniżej 25 zejść nie mogę, ale twardo trenuję 3 razy w tygodniu i nie odpuszczam nawet na moment. Do wakacji stagnacja, ale i stabilizacja jest.
I nagle zaskoczyło, początek sierpnia, 24:35 - początek szedłem jak burza, ale mnie na 4 kilometrze wstrzymało, potem z bólem jakoś do 5 dobrnąłem i okazało się że na początku trochę przeszarżowałem, gdyby nie to ...
No to korekta 2 tygodnie później, pilnowanie tempa i 23:40 na zegarku, wynik jak marzenie, plan zrealizowany, teraz tylko oficjalnie to potwierdzić, więc się na zawody zapisuję.
Jeszcze tydzień przed zawodami jakiś taki test tempa, a co by było jakbym pobiegł szybciej, ciekawe ile wytrzymam, to zapodaję 4:30, ostro. Początek idę jak przecinak, ale 3 kilometr zaczyna boleć, 4ty już wszystko pali, serce łupie, trzeba walczyć o każdy oddech, bo płuca jakby przyspawało do pleców, no i zwolniłem, ale jak wskoczył czas kilometra to widzę, że nie wszystko jeszcze stracone, może się uda coś ocalić i chociaż te 23:40 przebić. Ostatni kilometr to ból, palenie mięśni, walka o oddech i wreszcie ulga na koniec. Czas 22:35, jest moc.
Zbliża się termin zawodów, jest lekki nerw, ale co tam, wynik zakładany już przebity, teraz polecieć to co ostatnio i będzie dobrze.

Przybywam na miejsce, ludzi masa, nie nawidzę tego, ale jakoś walcząc ze sobą wytrzymałem. Pakiet odebrany, rozgrzewka zrobiona idę na start. Poszli ... początek wiedziałem, że nie mogę za bardzo szaleć, ale wiedzieć a zrobić to co innego. Poszedłem jak wariat, tempo 4:11 przez pierwsze półtora kilometra, to nie mogło się dobrze skończyć, ale nogi niosą nie będę się przecież opierał. 2km zaczynają się lekkie schody, nogi już ciężkie, zwalniam powoli do 4:30, serce łupie w tempie 185, myślałem że puls maksymalny mam niższy, a tu jeszcze idzie w górę do 188. 3.5km i zaczęło się, walka tylko o to żeby nie stanąć, jakbym miał hamulec zaciągnięty, albo biegł z przyczepionym betonowym klocem. Kwas mi mięśnie zalał, ból, sztywnienie, pot zalewa jak cholera i nadal walka, żeby tylko nie stanąć bo już nie ruszę dalej. 4.5km jakieś ostatnie siły nie wiadomo skąd wstąpiły, może to przekonanie że to już końcówka, w każdym razie nagle udało się ruszyć trochę luźniej i jeszcze tempo nawet podkręcić, ostatnie 100m tempo wróciło na 4:10 i wynikiem 22:28 zawody zakończyłem.

Na mecie zadowolenie, że to już po wszystkim i nowa życiówka, ale też i trochę zawód, bo gdybym jednak opanował ułańską fantazję i poszedł sensownym tempem, to była pewnie szansa ten wynik wykręcić sensowniejszy.

Comments

Popular posts from this blog

Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji ...

welcome